WHAT A PARTY!
Ironman 70.3 Gdynia. Cóż to było za wydarzenie – emocje, satysfakcja i zwieńczenie okresu przygotowawczego. 1,9km pływania, 90km jazdy na rowerze, zakończone 21km biegu. Cała impreza miała miejsce w pięknej Gdyni. Przygotowanie wydarzenia na najwyższym poziomie, bardzo dobra organizacja. I przez to mnóstwo frajdy dla uczestników, jak również dla obserwujących.
Intro
Poranek 6 sierpnia 2021 roku był chłodny. Ciemne chmury zbierały się nad Gdynią, zupełnie jakby przeczuwały, że ten dzień będzie wydarzeniem niezwykłym. Z nieba siąpiła lekka mżawka. Praktycznie nie było wiatru. Pośród zawodników w strefie zmian dało się wyczuć obawę, że taka sytuacja może zwiastować burzę. Powietrze było wypełnione energią, mimo że godzina była bardzo wczesna i większość ludzi o tej porze jeszcze śpi. Tutaj było inaczej. Każdy człowiek był w pełni przebudzony, skupiony i gotowy, aby zmierzyć się ze swoim wyzwaniem – dystansem Ironmana lub połową tego dystansu. Sam wybrałem tę drugą konkurencję.
Kiedy upewniłem się, że uzbroiłem swojego Speca w bidony z izotonikami, a w sakwach umieściłem batony i żele, poszedłem do stref zmian pozostałych konkurencji. Do toreb wrzuciłem butelki z wodą (które okazały się być gamechangerem). Po raz kolejny sprawdziłem, że znajdują się w nich wszystkie niezbędne rzeczy. Numer startowy – jest. Buty – są. Czapka – jest. Jestem gotów.
Przebrałem się w piankę, oddałem swoje rzeczy do depozytu i… mentalnie pogodziłem z tym, co będzie w centrum mojej uwagi przez najbliższych kilka godzin. Zapowiadała się przyjemna niedziela. Pełna cierpienia i walki ze sobą. Co jest jednak kluczowe – w tym momencie natchnął mnie spokój. Zrobiłem tyle, ile mogłem. Niczego już nie zmienię. Jedyne, co mogę zrobić, to dać z siebie 100%.
Tuż przed startem
Była godzina 5:45. Mimo elektryzującej atmosfery w powietrzu, morze było nad wyraz spokojne. Zupełnie jak na basenie. Fale niemalże bezszelestnie w swej łagodności gładziły plażę. Zdawały się zapraszać, aby bez wahania wejść w ich toń.
Tak też zrobiłem – do startu zostało 15 minut, więc rozpocząłem rozgrzewkę w ciepłej wodzie Bałtyku. Część zatoki, gdzie rozpocząć miały się zawody, wypełniła się zawodnikami. Gdyby spojrzeć z góry, woda nosiłaby na swej powierzchni pomarańczowe kropki czepków uczestników. W tym mój. Zacząłem rozgrzewkę w wodzie. Ależ adrenalina.
Spiker zaczął nawoływać zawodników przez mikrofon. Udałem się do bramek startowych i oczekiwałem na wejście. Na początku startowali zawodowcy, dopiero później, co 10 sekund wpuszczani byli amatorzy. Przyznam, że początkowo zakładałem wejście na końcu stawki. Przyjąłem, że moje umiejętności pływackie są na niskim poziomie, więc nie było co pchać się do czuba. Cóż… nie wyszło. Kiedy poczułem tę energię, pomyślałem sobie, że taki opóźniony start oznaczałby kapitulację. Kiedy tylko zbliżyłem się do bramki startowej, poczułem nagłą chęć zmierzenia się ze swoim strachem. Wysforowałem się na początek kolejki. Tylko kilka osób było przede mną. Czas nieuchronnie przybliżał mnie do dźwięku startowego.
Pływanie
Kiedy usłyszałem syrenę, rzuciłem się do wody, początkowo w niej biegnąć, żeby potem skoczyć i zanurzyć się w nieco zmąconej już przez wcześniejszych pływaków toni. Czułem tak ogromny wyrzut adrenaliny, że bardzo ciężko mi to opisać. Głowa była czysta. Czułem, że jestem tu i teraz. Nie było żadnej myśli, czułem jedynie pełne skupienie. Czułem, że żyję.
Warunki były wymarzone – zero fal, płaska woda, ani jednego podmuchu wiatru, do tego przyjemna temperatura. Jedynym czynnikiem, który mógłby być rozważany jako niekorzystny, był deszcz. Aczkolwiek z perspektywy pływaka to żadna różnica – w końcu i tak byłem już w wodzie. Płynęło się fantastycznie. Zgodnie z początkowym przewidywaniem – wielu zawodników mnie wyprzedzało. Płynąłem żabką, więc byłem skazany na wolniejszą prędkość przemierzania morza. Ale nic to. Najważniejsze były dwie rzeczy – że w końcu to robię, i że nie stchórzyłem przed startem.
Płynąłem niemalże godzinę, aczkolwiek ze względu na warunki nie odbiegało to praktycznie wcale od wyników na basenie. Czas daleki od wymarzonego, ale najważniejsze są w tym miejscu dwa aspekty – podobnie jak pisałem chwilę wcześniej. Pierwszy, że udało się ten etap ukończyć w limicie czasu. Drugi, że miałem odwagę, żeby podjąć się tego wyzwania. Rozumiem, że niektórzy podchodzą do tematu inaczej. Jedni chcą śrubować wyniki, inni móc pochwalić się jakimś wybitnym osiągnięciem. Rozumiem. Sam jednak zupełnie nie robię tego w tym celu. Z doświadczenia wiem, że nie sztuką jest podejść do czegoś, jeśli jest się pewnym powodzenia. Nie ma w tym wyzwania. Kiedy mierzysz się z czymś, co Cię przeraża, wychodzisz z tego starcia silniejszym człowiekiem. Tak właśnie było w tym wypadku. Byłem gotowy na więcej.
T1 – pierwsza zmiana
Kiedy wyszedłem z wody i spojrzałem na zegarek, byłem zadowolony. Odetchnąłem z ulgą. Wcisnąłem przycisk zmiany trybu i odliczanie czasu w strefie zmian się rozpoczęło. Rozpiąłem piankę i szybkim biegiem ruszyłem do swojego worka z rzeczami na rower. Pod neoprenem miałem już strój triathlonowy, więc musiałem jedynie założyć skarpetki, kask, okulary ochronne i dodatkową koszulkę. Całe szczęście, że ją spakowałem. Temperatura powietrza była stosunkowo niska, do tego już naprawdę solidnie padał deszcz, a wiatr się rozkręcał.
Ktoś powie, ze były straszne warunki, będzie narzekał, że ciężko się w taką pogodę jedzie na rowerze. Pełna zgoda – nie było łatwo. Jednak kiedy zorientowałem się w sytuacji, uśmiechnąłem się pod nosem. Pomyślałem sobie, że dla takich chwil właśnie żyję – momentów, które weryfikują mój charakter. Testują mnie do szpiku kości. Byłem przerażony z jednej strony. Z drugiej zaś szczęśliwy. Zamiast lamentować nad swym losem, poprosiłem w duchu o więcej. To i tak już duże dla mnie wyzwanie nabrało większych rumieńców.
Wypiłem jednym haustem butelkę wody, założyłem ciuchy rowerowe, a rzeczy z pływania wrzuciłem do worka. Pobiegłem do swojego roweru. Ściągnąłem go sprawnie z rampy. Poziom adrenaliny wzrósł jeszcze bardziej, kiedy pędząc z rowerem zobaczyłem linię, za którą można już na niego wsiadać. To był lekki moment konsternacji, szczególnie kiedy widziałem widocznie wprawionych zawodników wskakujących na swoje wehikuły. Nie umiem tak efektownie wsiadać na rower, więc ostrożnie się na niego wgramoliłem i zacząłem pedałować.
Rower
Założenie było proste – lecę mocnym tempem, które czuję, że mogę długo utrzymać. Mknąłem więc dosyć szybko po płaskiej trasie. Żadna szokująca prędkość – bo nieco powyżej 30 kilometrów na godzinę. Jestem początkującym kolarzem, dodatkowo jechałem na zwykłym rowerze szosowym, mając w zanadrzu zbędne kilogramy. Jeszcze za wcześnie dla mnie na statek kosmiczny z trudnych do wymówienia materiałów, kosztujący tyle co samochód. Choć przyznam szczerze, że powoli już planuję jego zakup. Nie wybiegajmy tak daleko w przyszłość. Co mnie zaskoczyło to fakt, że wyprzedzałem ludzi, którzy jechali na znacznie wyższej klasy wehikułach. To znaczy, że tych kilka miesięcy przygotowań zostało dobrze spożytkowanych (napisałem o nich parę zdań). I wciąż jest zapas na więcej.
Początkowo czułem się dobrze, choć miałem wrażenie, że nie mogę złapać rytmu. Nogi miałem ciężkie i czułem, że brakuje mi sił. W jakim błędzie byłem, kiedy myślałem, że to tylko początkowy problem i za chwilę będzie lepiej. Było gorzej. Znacznie gorzej. W okolicach 30-go kilometra trafiłem na ścianę. Nogi pedałowały na maksymalnych obrotach, ale nie dość że jechałem wolno, to na dodatek z nieba niemiłosiernie lała się zimna woda. Dramat. Miałem ochotę zejść z roweru, a w myślach wybrzmiewało mi jedno pytanie. „Co ja tu do cholery robię?” Autentycznie miałem ochotę się poddać. Zagryzłem jednak zęby. Nie po to się przygotowywałem i wkładałem to wszystko energię, żeby rezygnować. Pomyślałem, że nie poddam się z własnej woli, choćby nie wiem co. Napierałem dalej.
Second wind
W połowie trasy wiara we własne możliwości wróciła. Nogi stały się lżejsze i generowały więcej mocy. Po drodze na punktach żywieniowych brałem tylko izotoniki – miałem swoje żele energetyczne i batony. Na rowerze nie brakowało mi pożywienia.
Wszystko szło całkiem nieźle do momentu kiedy dotarłem do podjazdu w Nowym Dworze Wejherowskim. Od wielu osób słyszałem, że to najtrudniejszy odcinek trasy i niejeden zawodnik na tym podjeździe wymiękł lub wypompował się z mocy. Na poprawę humoru jacyś dobrzy ludzie (prawdopodobnie z TriWawa) napisali zieloną kredą na asfalcie najpierw „shut up legs”, a kawałek dalej „ogień z dupy”. Uśmiechnąłem się złowieszczo i pomyślałem, że właśnie o takie podejście chodzi. Po to robimy takie rzeczy.
Trudne przejścia budują
Nie zdążyłem się przygotować mentalnie do tego odcinka, bo spodziewałem się go później. Było… brutalnie. Nogi kręciły się stosunkowo wolno na niskim przełożeniu. Kąt nachylenia był spory, a jazda w związku z tym – mało przyjemna. Weźmy też pod uwagę moje gabaryty – nie mam sylwetki typowego triathlonisty. Jestem krępym facetem i mam całkiem sporo mięśni. Nie wspomnę też o zbędnym tłuszczu. Co prawda zrzuciłem przed zawodami jakieś 12 kilogramów, startując z wagą 85kg. Jednak przy moim wzroście to nadal całkiem sporo. I czułem to na tym podjeździe.
Nogi dostały solidny wycisk, aczkolwiek poradziłem sobie z tym wyzwaniem dobrze. Kiedy słuchałem zdecydowanie bardziej doświadczonych w kolarstwie ludzi i ich oceny tego odcinka, nabierałem obaw. Wyłączyłem więc odbiór takich komunikatów. W sensie pomyślałem „dobra, Wy gadajcie swoje, a ja będę robił swoje”. I miałem OGROMNĄ satysfakcję, że wytrwałem i pokonałem ten odcinek. Smakowało tym lepiej, że przecież już na początku jazdy chciałem się poddać. A tu taki myk. Od tego momentu wiedziałem już, że ukończę ten wyścig. Ruszyłem mocno na zjeździe, wiedząc, że do mety już stosunkowo niedaleko, a trasa przede mną jest już względnie płaska.
Strefa zmian niedaleko
Gdynia z powrotem przywitała mnie nie tylko zapachem morza, ale też i lepszą już pogodą. Przestało padać, powietrze się nieco ociepliło. Miła odmiana po kilku godzinach spędzonych na deszczu i w objęciach chłodnego powietrza. Przypływ adrenaliny zmieszanej z satysfakcją był ogromny. Tak oto ja, sportowo zmartwychwstały 34 latek, jeszcze w zeszłym roku palący mocno fajki, robię Ironman 70.3 Gdynia. I może nie wykręcam imponujących czasów, ale… Damn, dude. How awesome is that?! Poczułem, że wypracowałem sobie dostęp do swoistego elitarnego grona. Otworzyłem drzwi do czegoś, co było do tej pory dla mnie nieosiągalne. Tak, dobrze czytasz – sam sobie biję teraz brawo i klepię się po pleckach. Ale guess what – I earned it.
W oddali zobaczyłem Sea Tower i wiedziałem, że to już niedaleko. Faktycznie, niebawem przejeżdżałem nieopodal Portu Gdynia i za chwilę ujrzałem linię strefy zmian.
T2 – strefa zmian
Zsiadłem z roweru, z równie małą gracją, jak się na niego wspinałem. Nogi miałem sztywne – zimno zrobiło swoje i kiedy zacząłem biec, aby odstawić maszynę, prawą nogę po całej długości przeszył skurcz. Zdrętwiała mi całkowicie łydka i miałem problem, aby ruszać stopą. Porzuciłem więc zuchwały pomysł o biegu i zacząłem szybko iść. Odstawiłem machinę i ruszyłem w kierunku worków z rzeczami do biegania, po drodze jednak zahaczyłem o toi-toi’a. W końcu w trakcie nieco ponad 3 godzin jazdy wypiłem kilka litrów płynów.
Dopadłem do worka, usiadłem na ławeczce i wziąłem się za batona proteinowego i butelkę wody, w międzyczasie wyzwalając z przemoczonej koszulki i butów. Założyłem też świeże skarpetki i pas z żywnością. Przypiąłem agrafkami numer startowy do stroju i stwierdziłem, że nie ma sensu zakładać czapki ani okularów przeciwsłonecznych, bo na słońce się nie zanosi.
Bieg
Ruszyłem. Początkowo biegłem jakimś zabójczym jak na moje standardy tempem i upomniałem sam siebie w myślach. „Pace yourself, dude. Easy.„, powtarzałem. I nieco zwolniłem. Czułem, że mam moc, nie chciałem się jednak na początku wystrzelać z amunicji. Mercedes zrobił bardzo przyjemną rzecz – postawił kurtynę wodną nieco za linią startu, na początku pętli biegowej. Cudowne orzeźwienie. Na początku go nie doceniłem, bo wcale nie było ciepło. Potem sprawa się odmieniła.
Od mniej więcej piątego kilometra biegłem w pełnym słońcu. Zrobiło się gorąco. Przeklinałem brak czapki – przydałaby się. To mały detal, ale jednak bieg w słońcu bez nakrycia głowy sprawia, że energia uchodzi szybciej. Nic to. Dam radę. Przyspieszyłem, uśmiechając się w reakcji na przyjemne ciepło.
Bieg był trudny po kilku godzinach wcześniejszego wysiłku, ale na tym etapie wiedziałem, że mam wszystko pod kontrolą. Poddać się w trakcie biegu? Nie ma szans. Zatrzymać? Zapomnij. Zwalniałem tylko na stacjach żywieniowych, kiedy łapczywie piłem wodę i jadłem czekoladowe batony Oshee. Niebo w gębie, serio. W tym momencie ten smak mnie powalał na łopatki i nie mogłem się doczekać kolejnych punktów żywieniowych.
Byle do końca
Proces myślowy był teraz prosty – utrzymać tempo i dolecieć do mety. Poddanie się od samego początku nie wchodziło w grę. Przed startem powtarzałem pół żartem pół serio, że jest tylko jeden czynnik, który może mnie zdjąć z trasy – śmierć. Dopóki żyję i mogę iść do przodu, to nie ma opcji, żebym dobrowolnie przerwał wyścig. Choćbym miał pełznąć, przekroczę tę linię mety. Giving up is not an option. To myśl, która przyświeca mi we wszystkim co robię. Nie jestem najszybszy, najmądrzejszy, najzdolniejszy czy ogólnie najlepszy. Ale ciężko mnie pokonać w zakresie uporu i determinacji. Po prostu się nie poddaję. W swoim tempie poruszam się, zawsze naprzód.
Skwar pod koniec był już niemiłosierny, ale na końcu ostatniej pętli usłyszałem odgłosy z linii mety. Poczułem wiatr w żaglach, chciałem skończyć w dobrym stylu. Przyspieszyłem, żeby przekroczyć linię mety w mocnym tempie. Kiedy moje stopy uderzały o specjalnie przygotowaną wykładzinę poczułem spokój. Widać to na mojej twarzy, spójrz na zdjęcie niżej. Byłem z siebie cholernie dumny. Dawałem sobie małe szanse, nie doceniałem się, a tu sam sobie zrobiłem taki psikus i kończę wyścig. Chwilę mi to zajęło, bo nieco poniżej 6 godzin i 57 minut (dla porównania Kristian Blummenfelt w listopadzie tego roku ukończył PEŁNY dystans Ironmana w 7 godzin 21 minut i 12 sekund). Najważniejsze dla mnie było jednak to, że ukończyłem. Adrenalina odpłynęła. Jej miejsce zajął totalny spokój.
Przemyślenia
W tym momencie warto wspomnieć o jednej rzeczy. Poczucie własnej wartości. To nie jest coś, co się ma lub nie. Trzeba je zbudować. Kiedy podejmujesz rękawicę, wyznaczasz cel i go osiągasz, wtedy ono rośnie. Po przekroczeniu linii mety zdałem sobie z tego bardzo mocno sprawę. Łzy napłynęły mi do oczu. Sporo osób mówiło mi, że mój pomysł jest szalony i pewnie się nie uda. A jednak zrobiłem to. Pokazałem sam sobie, że mogę. Teraz wiem, że trzeba się odważać. Bez tego rzeczywiście można czuć się źle we własnej skórze. Bo skoro nic nigdy nie osiągnąłem, to w jaki sposób miałem nabyć poczucie własnej wartości? To nie jest zabawa intelektualna – to efekt zdobytego doświadczenia. Pisałem kiedyś o tym, wtedy jeszcze nieco próbując pojąć temat jedynie rozumem. Teraz już wiem, że to nie wystarczy, potrzeba to przeżyć.
O czym dla mnie była ta połówka Ironmana? O wytrwałości i własnej wartości właśnie. To mi dobitnie pokazało, że co jak co, ale się nie poddam. Nie ma na to szans. Nigdy. Cokolwiek robię, wiem, ze to zrobię. I przetrwam wszystkie warunki. Chłód, niesprzyjające okoliczności, zmęczenie, kłody pod nogi. Wszystko mi jedno. A druga sprawa to właśnie ta wartość. Odkryłem ją w sobie na nowo. Sam sobie zaimponowałem i nabrałem do siebie ogromnego szacunku.
Mówi się love yourself; że trzeba siebie kochać. Ma to rację bytu, jak najbardziej, o ile nie jest to miłość ślepa. Moim zdaniem dużo większą wartością jest szacunek do samego siebie. Bycie z samego siebie dumnym. To niewątpliwie trudniejsza forma relacji z samym sobą, bo wymaga większej i ciągłej pracy. Bliskości. Obecności. Ale odpłaca ogromną wartością i sprawia, że życie zmienia się nie do poznania. Bo wtedy bierzesz za nie pełną odpowiedzialność. Wziąłem ją kilka lat temu i nie żałuję ani dnia od tamtej pory.
Żelazne wsparcie
Całe to wydarzenie pokazało mi także ogromną rolę, jaką odgrywa wsparcie ludzi w procesie przygotowań. Zrozumiałem też czym wsparcie tak naprawdę w ogóle jest. To nie pouczanie, wtrącanie się, udzielanie rad i przestrzeganie przed zagrożeniami. To nie martwienie i przelewanie na innych swoich niepokojów. To obecność. Po prostu bycie. Dawanie komuś samego siebie, niezależnie od sytuacji. I dawanie przestrzeni – pola do tego, żeby mógł realizować swoje marzenia.
Tak było właśnie w moim wypadku. Gdyby nie to, że Paulina, moja lepsza połówka, dawała mi przestrzeń na realizację tego śmiałego marzenia, byłoby mi nieskończenie trudniej je zrealizować. Czasem wypychała mnie wręcz na treningi. Nie pozwalała odpuścić, mimo tego że wcale nie było jej to na rękę. Kiedy spędzałem długie godziny poza domem, jeżdżąc na rowerze czy biegając, zachowywała spokój. Przechodziła ze mną tę drogę. Miałem przestrzeń na to, żeby zmierzyć się ze swoim największym wrogiem – samym sobą.
Bez tego wsparcia nie dałbym rady. Dziękuję za nie z całego serca. Robi ze mnie lepszego człowieka.
Co dalej?
Nie zwalniam tempa. Za rok, w sierpniu 2022 roku, w Gdyni odbędą się zawody na pełnym dystansie. Już się na nie zapisałem, w pierwszej turze – na początku listopada. Wsiąkłem w ten sport, więc… lecę z tematem. Mam w planach start wcześniej w jeszcze jednej połówce i pewnie na jakimś krótszym dystansie. Chcę wkroczyć też w świat biegaczy ultra. Ale spokojnie, nie wszystko naraz. Głównym celem jest pełny dystans Ironman.
Podzielę się z Tobą swoimi przygotowaniami. Zobaczysz jak amator, na co dzień prowadzący biznes, organizuje swoje życie i przygotowuje się do takich zawodów. Krok po kroku. Z doświadczenia wiem, że pełno jest planów treningowych, porad dotyczących sprzętu, mnóstwo guru, którzy ułożą Ci dietę, dadzą mnóstwo rad, ale… nie dadzą narzędzi do tego, żeby ruszyć z miejsca. Nikt nie dzieli się przebytą drogą. Dużo prościej jest pokazać medal, efekt końcowy.
Zapraszam Cię więc do przejścia tej drogi ze mną. Pokażę w niej prawdziwe życie. Będą wzloty i upadki. Będą chwile euforii i depresji. Będzie i dobrze i źle. Zawsze jednak autentycznie i szczerze. Prawdziwie.
2 komentarze
Kocham Cię Byku!
Dziękuję! <3